Następnego ranka, znowu biegam po plaży, kiedy nagle ktoś mnie wyprzedza. Zdziwiona zwalniam, ale po chwili mężczyzna się odwraca i rozpoznaję swojego szefa.
– Wiesz, że w hotelu jest siłownia, prawda? – pyta, biegnąc tyłem.
Uśmiecham się i go doganiam, dzięki czemu może się z powrotem odwrócić do przodu.
– Preferuję jogging na świeżym powietrzu – oznajmiam. – Pan z tego, co widzę też.
Odwzajemnia mój uśmiech.
– Leon – poprawia mnie. – Nie musisz zwracać się do mnie per pan.
Przygryzam wargę. Do tej pory moje relacje z szefami były podobne w każdym przypadku. Najpierw przychodziłam na rozmowę kwalifikacyjną, a oni zatrudniali mnie albo dlatego, że wydałam im się miła i odpowiednia, albo po prostu przez moje duże cycki. Po kilku dniach, oni nie lubili mnie, a ja ich. Kłóciliśmy, a w końcowym efekcie albo wylatywałam z pracy, albo sama odchodziłam.
Plusem tych relacji było to, że z nimi nie mieszkałam. Nie pukaliśmy w naszą wspólną ścianę, bo takowej nie mieliśmy, a zwracaliśmy się do siebie per pan i pani, co pozwalało zachowywać dystans.
Z drugiej strony, oni płacili mi za robotę wymagającą mniejszego zaufania niż opieka nad ich dziećmi.
Podsumowując mój wywód – sama nie wiem czy powinnam chcieć się do niego zwracać Leon czy Panie Verdas. Ale to on podpisuje moje czeki, więc postanawiam się nie kłócić.
– Co trenowałaś? – pyta, a ja unoszę brwi. Z tego co pamiętam, w moim CV nie było wzmianki o uprawianiu sportu, ale to Fran je zazwyczaj poprawia, więc mogę się mylić. – Zgaduję, że nie załatwiłaś sobie kolana, siedząc w bibliotece – rozwiewa moje wątpliwości.
– Biegałam.
– Mogłem się domyślić.
– Owszem.
Przez następne kilkanaście minut, biegniemy w ciszy. Zazwyczaj wolę biegać sama, mam wtedy szansę aby odciąć się od wszystkiego wokół i pomyśleć, odpocząć. Dlatego nienawidzę towarzystwa. Kiedyś Francesca próbowała ze mną biegać, ale po kilku dniach wymiękła. Mimo, że kocham ją najbardziej na świecie, odetchnęłam z ulgą.
Właśnie dlatego przeszkadza mi to, jak dobrze mi się biega w towarzystwie mojego szefa. Powinnam czuć potrzebę ucieczki, a tymczasem czuję się świetnie.
– Ten chłopak, o którym mówiła twoja asystentka – odzywam się po jakimś czasie – to chłopak mojej przyjaciółki. Odwoził mnie tutaj. To, że nosi glany, nie oznacza, że należy do sekty.
Spogląda na mnie i kiwa głową.
– Okej.
Okej? To tyle? Tak po prostu mi wierzy? Mi, a nie swojej zaufanej pracownicy, z którą najprawdopodobniej sypia? Co z tym gościem jest nie tak?
Przystaję, a on kiedy to zauważa, robi to samo i odwraca się w moją stronę.
– Dlaczego mnie zatrudniłeś?
Marszczy brwi i przez chwilę zastanawia się nad odpowiedzią. W końcu wzrusza ramionami.
– Sarah cię lubi.
– Żartujesz? Twoja córka mnie nienawidzi! Albo cierpi na dwubiegunowość, albo była na haju, mówiąc, że chce mnie jako swoją opiekunkę. Nigdy w życiu nie pracowałam z dziećmi, nawet żadnego nie znam; jestem niemiła i nie nadaję się do pracy z jakimikolwiek ludźmi, a co dopiero z siedmiolatką, poza tym nie zasłużyłam sobie na twoje zaufanie w odróżnieniu od reszty twoich pracowników, którzy twierdzą, że nie jestem odpowiednia do tej pracy. Dlaczego ich, do cholery, nie posłuchasz?!
Na jego twarzy widzę nutę rozbawienia. On tak na serio? Śmieje się? To nieśmieszne! Prawda?
– Ty potrzebowałaś pracy, a ja potrzebowałem opiekunki. – Wzrusza ramionami. – Pomogłem nam obu.
– Wcale, że nie! Założę się, że na to stanowisko było mnóstwo lepszych kandydatek, więc dlaczego zatrudniłeś akurat mnie?
– Dałem ci szansę, abyś zdobyła moje zaufanie i sympatię mojej córki, co dalej z tym zrobisz, jest twoją decyzją – oznajmia i wraca do biegania, ale tym razem nie dołączam do niego. Stoję tylko i gapię się na ocean.
To właśnie chwila, w której przestałam cokolwiek rozumieć.
– Gdybym chciała wyjechać do Meksyku, zabrałbyś mnie tam? – pytam, bawiąc się bransoletką.
– Oczywiście, panno Castillo – odpowiada Henry, gdy wspólnie zawozimy Sarah do szkoły. Mojej uwadze nie umyka to, że jest dzisiaj jakiś milszy.
– A może tak... Alaska. Byłeś kiedyś na Alasce, Henry?
– Nie, panno Castillo.
Przez całą drogę odpowiada na wszystkie moje pytania, co więcej robi to w miły sposób. Wczoraj nie był tak serdeczny i wygadany. Z pewnością coś jest nie tak.
– Henry? Czyżbyś dodał trochę marihuany do porannej kawki?
Tym pytaniem wzbudzam zainteresowanie Sarah, która odwróciła się od okna i teraz nas obserwuje, ale także kierowcy, który patrzy na mnie zdumiony w lusterku.
– Skąd takie przypuszczenia, panno Castillo?
Wzruszam ramionami.
– Jesteś dzisiaj jakiś milszy.
– Wykonuje polecenia swojego szefa – wyjaśnia, a ja unoszę ze zdziwieniem brwi.
Serio? Tak to działa? Spodziewałam się, że Verdas tak tylko gada i nie zwróci uwagi swoim pracownikom, bądź zrobi to, ale oni go oleją. Skoro tak to tutaj wygląda, chyba założę dzienniczek ze skargami.
– Violetta? – Na dźwięk głosu Sarah, gwałtownie podnoszę głowę. To dziecko właśnie chyba po raz dobrowolnie się do mnie zwróciło.
– Tak?
– Co to marihuana?
Uśmiech od razu znika mi z twarzy, za to pojawia się u Henry'ego. Przełykam głośno ślinę.
– Spytaj taty – odpowiadam z nadzieją, iż zanim spotka Leona, zdąży o tym wszystkim zapomnieć.
– Fran... Coś jest nie tak – mówię z przekonaniem. – Nie mogę uwierzyć, że akurat ty tego nie widzisz. Gość zatrudnia laskę bez kompletnego doświadczenia, aby opiekowała się jego córką; płaci jej; wpuszcza ją do swojego domu, mimo tego, że wszyscy wokół mu to odradzają. To nie jest normalne. Co ja jeszcze tam robię?
Włoszka wzdycha głośno i mam wrażenie, że jest znudzona moim wywodem.
– Po co się tym przejmujesz? Po prostu rób swoje, spłać długi i znajdź inną pracę, jeśli tam się tak źle czujesz.
Krzywię się i kładę głowę na stole w kawiarni, w której właśnie siedzimy.
Pamiętam czasy, kiedy moje życie nie kręciło się wokół zarabiania kasy na długi. Kiedy po prostu robiłam to, co kocham i naprawdę wierzyłam, że tylko tyle wystarczy do szczęścia.
– Przejmuję się, bo coś nie jest w porządku. Chcesz, żebym znowu wpakowała się w jakieś gówno? Zrobi się z tego taka sama afera, jak z tymi długami.
Dosłownie sekundę później, uświadamiam sobie, że nie powinnam tego mówić. Moje długi to delikatny temat, dzięki któremu w bardzo prosty sposób można zmienić nastrój Włoszki albo na smutny, albo na wkurzony. Po jej minie rozpoznaję, że tym razem, to ta druga opcja.
– Żartujesz? Co praca, dzięki której możesz w końcu pozbyć się problemów, ma wspólnego z przysporzeniem ich sobie?! Masz długi, bo jesteś nieodpowiedzialna, zbyt dumna, aby poprosić o pomoc i bezmyślna. W sytuacjach, w których tego potrzeba, nigdy nie myślisz o konsekwencjach, więc teraz też tego nie rób! Po prostu spłać ten cholerny dług i miejmy to wreszcie z głowy! Verdas na tacy podał ci rozwiązanie problemów. Zrób, chociaż raz w życiu to, o co cię proszę – mówi, po czym zabiera swoją torebkę i wstaje. – Muszę iść do pracy. Tobie radzę to samo.
– A więc... jak było w szkole? – pytam, kiedy siedzimy razem z Sarah w restauracji, a jej ojciec jak zwykle się spóźnia.
W odpowiedzi wzrusza ramionami.
– Może być.
Cóż, wczoraj na to samo pytanie odpowiedziała tylko spojrzeniem. Widzę postępy. Zmniejsza się ryzyko, że to dziecko zamorduje mnie, kiedy będę spała. Mogę mieć jeszcze nadzieję, że nie ma dostępu do ostrych narzędzi.
Zastanawiam się jak kontynuować tę rozmowę, kiedy obok Sarah siada jej ojciec. Wita się i zaczyna rozmawiać ze swoją córką. Zadaje jej dokładnie takie samo pytanie, a ona odpowiada pełnymi, długimi zdaniami i naprawdę pokazuje jakieś emocje. Naprawdę jestem aż tak kiepska?
Nagle ktoś odsuwa krzesło obok mnie. Kiedy podnoszę głowę, dostrzegam blondi. Siada obok mnie i od razu zwraca uwagę Leona.
– Musimy porozmawiać – oznajmia, spoglądając kątem oka na mnie.
– Dopiero skończyliśmy rozmawiać – odpowiada jej Verdas, gdy kelner stawia przed nim talerz.
– Ty skończyłeś rozmawiać, ja mam ci jeszcze coś do powiedzenia.
Dostrzegam, że humor Sarah znowu jest taki, jaki był przed przyjściem Verdasa.
– Nie będziemy do tego wracać, Ludmiła.
Kiedy Sarah odsuwa swoja krzesło i wstaje, ściąga na siebie całą uwagę.
– Sarah, gdzie idziesz? – pyta Leon.
– Do łazienki – odpowiada, a ja zauważam, że ton jej głosu się zmienił. Nie jest już obojętny jak wtedy, kiedy rozmawia ze mną; nie jest to też wesoły ton, który słyszałam podczas jej rozmowy z Verdasem. Brzmi raczej jakby była zła, obrażona. Nie nadążam za tym dzieckiem.
Szatyn odprowadza ją wzrokiem, a kiedy znika za drzwiami, siada na jej krześle – naprzeciwko mnie.
– Wszystko w porządku?
Kiwam głową.
– Poza tym, że twoje dziecko nadal mnie nie cierpi.
– Jeśli cię to pocieszy, żadnej poprzedniej opiekunki nie polubiła bardziej.
Uśmiecham się lekko i już mam odpowiedzieć, kiedy blondi się wtrąca.
– Może pora to zmienić i znaleźć niańkę, która wzbudzi w twoim dziecku sympatię i będzie potrafiła się nim zająć.
– Ludmiła, nie przeginaj – odpowiada jej surowym tonem. Mój uśmiech mimowolnie się poszerza. – I przestań wreszcie wtrącać się w sprawy związane z Sarah.
Przez jej twarz przenika cień zdumienia, ale szybko wraca do normy. W tej samej chwili wraca Sarah i siada na miejscu Leona.
– Tato?
– Tak? – Odwraca się w jej stronę i unosi szklankę wody do ust.
– Co to marihuana?
W pierwszej chwili wszyscy zamieramy. W następnej szatyn zaczyna się krztusić wodą, a blondi przez chwilę patrzy się zdziwiona, a potem wstaje i podchodzi do swojego szefa.
Uznaję, że to idealny moment aby zwiewać, więc szybko wstaję:
– Było miło, ale muszę lecieć – rzucam i jak najszybciej się ulatniam. Pora kupić Sarah jej pierwsze zatyczki do uszu.
~*~
Nie podoba mi się ten rozdział ;/. Nie wiem, co myślałam, jak go pisałam, ale teraz go przeczytałam i wg mnie najgorszy w tym opowiadaniu.
W każdym razie to przedostatni rozdział, jaki mi został ;p. Później zostanę bez rozdziałów na zapas. Pewnie będę tego żałowała, ale jakoś wolę pisać i od razu dodawać. Mam wtedy wyższą samoocenę ;D.
Mam nadzieję, że nie jest tak źle, jak mi się wydaje i czekam na Wasze opinie ;)
Do następnego! :*
Quinn ;**